|
Niesamowicie cenna lektura dla każdego tatroluba. Biorąc do ręki Wołanie w Górach przenosimy się dokładnie do miejsc, które odwiedziliśmy jako turyści czy taternicy. Różnica polega tylko na tym, że akurat czytamy o dramatycznych chwilach, jakie przeżywali tam ludzie - turyści, tacy jak czytelnik, lub sami ratownicy, nierzadko również igrający z własnym losem z konieczności ratowania ludzkiego życia. Czytając Wołanie w Górach (wydanie z 2006r.) w niektórych chwilach dokładnie pamiętałem żlebik, a nawet głaz czy płytę, z której ześliznęła się turystka stąpając w maju po Orlej Perci. Przychodząc tam ponownie można na chwilę usiąść i pomyśleć - to się wydarzyło właśnie tutaj.
Lektura tej książki pozwala sobie uświadomić, że kilkanaście czy kilkadziesiąt wycieczek tatrzańskich to nadal bardzo niewiele wiedzy o Tatrach, o tym, jak potrafi zmienić się bezpieczny spacer po suchych Kozich Czubach, jak nadejdzie zwykła mżawka i zmieni ukośne, szorstkie płyty w śliskie pochylnie z czającymi się pod nimi długimi lotami.
Autor również nie przebiera w środkach - jak taternik spadający z Kazalnicy roztrzaskał się o położone 300 metrów niżej piargi roztrzaskał się na kawałki, dokładnie pisze, że jego rękę znaleziono kilkanaście metrów dalej niż resztę ciała.
Jest to jedna z podstawowych lektur tatrzańskiego (myślę, że raczej tylko tatrzańskiego) turysty - nawet jak nie lubisz czytać, Wołanie w Górach jest warte zapisania się do biblioteki.
I w mojej domowej biblioteczce znajduje się ta książka. Jeszcze nie doczytałam jej do końca, ale rzeczywiście książka ukazuje wiele dramatycznych momentów będących przestrogą dla turystów.
OdpowiedzUsuń