I tak ostatniej niedzieli lutego Hemli nie usiedziała w domu na wylocie z przeziębienia i postanowiła pozjeżdżać ze stoku na Chełmie.
Niby mały, mało znany stok, a zdaniem Hemli całkiem fajny i niezbyt popularny, co na pewno sprzyja bywalcom. Niestety też chyba trochę drogi.
Wykorzystując parogodzinną sielankową pogodę polazłem w tym czasie na przeciwny stok w krzaki posiedzieć przy ogniu.
Dobry stąd widok na narciarzy, jeszcze lepiej słychać ich każdy szus.
Znalazłem kawałek dość równego terenu między drzewami, trochę przygotowań, ogień, daszek i można zasiadać.
Najpierw kawa. Na kocherku wolno mi się śnieg topił, za to błyskawicznie nad ogniem, tylko w dłoń paliło. Założyłem rękawiczkę.
Kiepski to był jednak pomysł i warto to przytopienie zapamiętać:-)
Później kiełbaski, kulinarnie bez rarytasów.
Najedzony, napojony, teraz przerwa na leżakowanie i grzanie stópek.
Po trzech godzinach z kawałkiem szusania przyszła na przeciwskot Hemli. Z nietęgą miną.
Też skusiła się na kiełbaskę, a ja popróbowałem różnego rozniecania ognia. Trudna to sztuka.
Długo nie siedzimy, bo jest ważna sprawa do załatwienia. Hemli na pamiątkę robimy zdjęcie z kciukożerczym stokiem i jedziemy...
... do szpitala.
Nie bójcie nic, nie złamany, coś tam naderwane, sine, opuchnięte, ale nic bardzo poważnego. Do wesela się zagoi:)
* * *
Tydzień później pogoda również bardzo dopisała, tym razem temperatura już lekko poniżej zera, a my udaliśmy się na widokową skałkę do Doliny Kobylańskiej.
Jedno z naszych stałych miejsc ogniskowych, choć na pewno nie najlepsze. Mało tam miejsca na przykład na leżakowanie.
Krótkie przygotowania i ...
... długie rozpalanie.
A kiedy już się udało, pokazałem mistrzostwo pierdołowatości - zagasiłem ogień:)
W końcu polazłem w krzaki poszukać konkretnej rozpałki i już było łatwiej.
Sosna Pienińska i karkóweczka.
Miała być dzisiaj jajecznica. Cóż, zapomnieliśmy jajek i wyszła z tego karkówka z cebulką - też dobrze.
A Hemli już tydzień z Gibsonem.
Tak wygląda karkóweczka z cebulką na wolnym ogniu:-)
Jeszcze jedna z rusztu.
Po paru godzinach wszystko przy ognisku stopniało, ale najedzonemu Wojtusiowi i błotko nie przeszkadza:-)
* * *
Kolejna niedziela różniła się od poprzednich tym, że zniknął śnieg i zrobiło się bardzo ciepło. Na tą posiadówkę wybraliśmy miejscówkę z dobrą przestrzenią wokoło, również w Dolinie Kobylańskiej, ale na innej skałce.
Najpierw drobne zaskoczenie - już w drodze do miejscówki rozglądaliśmy się za badylami do palenia, ale przynieśliśmy tylko kilka, bo na miejscu było ich aż za dużo. Tylko kopiec z ogniska paskudny i zaśmiecony. Tam na pewno palić nic nie będziemy, zrobimy sobie własne, małe, ładne ognisko.
To do roboty. Hemli i Gibson łapią się za kulinaria, Wojtuś za piecyk.
Powstają warzywne szaszłyki i już szykuje się rozpałka.
Tym razem na tyle starannie przygotowana, że rozpalenie poszło szybko i mogłem spokojnie przenieść ogień na ruszt:-)
Jakaś konstrukcja do trzymania rusztu się szykuje, będzie czekać na danie dnia.
Dalej kawa i przygotowanie do śniadania, tym razem jajek już nie zapomnieliśmy.
Ingrediencje podsmażone, jajka, papryka, czosnek ...
I śniadanie zajadamy.
Po śniadaniu nadziewamy na ruszt główne danie dnia. Dzisiaj serwujemy Goleń świńską wolnem ogniem wędzoną.
Przeciągając pobliskie pniaki w budowaniu siedziska odkopałem takie oto znalezisko.
Hemli jeszcze doprawia warzywne szaszłyki.
I teraz tylko doglądać ognia, przekręcać i czekać:-)
Świńszczyzna już soczyście kapie.
Nabiera odpowiednich kolorów.
Jeden szaszłyk na ruszcie, pozostałe w oczekiwaniu.
Czujecie ten zapach? A może i smak?:-)
Długo się trochę to piecze, trzeba się wspomagać w wypełnieniu czasu i żołądków kiełbaską.
Czas wypróbować.
Hmmm.... Z wierzchu spieczone, dobre, ale na pewno w środku jeszcze surowe. Pierwsze spostrzeżenie, to jednak przydała by się folia aluminiowa (zwłaszcza do warzyw), której nie zabraliśmy. Owszem, da się to zjeść, ale warzywa bezpośrednio nad ogniem robione są zbyt suche.
Podobnie było z nóżką - pewnie w folii aluminiowej byłaby bardziej soczysta.
Ale ten widok mówi sam za siebie:)
Hemli w oczekiwaniu na nudę znalazła fajne siedzisko. Trochę poniżej za załomem wspinała się grupka ludzi.
I tak zleciało nam kilka ładnych godzin na podgryzaniu goleni na zmianę z jej opiekaniem w środku.
No i oczywiście leżakowanie i przesiadywanka:-)
Zleciało. Ognisko rozbroiliśmy, że tylko Indianin by poznał gdzie było palone. A że by nikt inny nie rozciągał.
I w następną niedzielę raczej nie poogniskujemy.
Fajne niedzielne obiadowanie. Chociaż ten narciarski wypadek mało fajny. Zdrowia życzę!
OdpowiedzUsuńTa ostatnia niedziela z szaszłykami i wielkim kawałem nogi, rewelacyjna. Aż mi smaka zrobiliście na pierwsze wiosenne ogniskowania, bo jakoś w zimowych warunkach nie przepadam za trudzeniem się z rozpalaniem ognia i szukaniem w miarę suchego drewna.
O! Siema Artur! Kawał czasu:-)
UsuńNo na spokojnie coś co jakiś czas wrzucamy, tym razem o ogniskach, bo trzy niedziele z rzędu tak spędzaliśmy czas wolny. No i leć pędem gdzieś pod jaką górską chatę czy namiot poogniskować:-) Też wolimy jak jest bardziej sucho, no ale na razie trzeba jeszcze poczekać:-)
Fajnie, że razem spędzacie czas. Hemli, mam nadzieję, że dłoń już pomału wraca do normy i nie boli. Mówią, że wypadki chodzą po ludziach, ale lepiej tego więcej nie sprawdzajcie :) Dobrych niedziel życzę :)
OdpowiedzUsuń