piątek, 20 maja 2011

Trzy schroniska, jedna pomidorowa.



Obrastam w zaległości. A z racji, że rusza mnie sumienie i dużo ciekawych planów górskich na najbliższy czas... Trzeba się wziąć do roboty!

Na pierwszy ogień idzie kwietniowa jeszcze wizyta w Beskidzie Żywieckim.
Trasa była następująca : Glinka -> Krawców Wierch -> Trzy Kopce -> Hala Rysianka -> Hala Lipowska -> Złatna. Taki tam bardzo fajny odcinek. Pod warunkiem, że... Ale o tym później :)

A więc, o godzinie 6 rano z bólem wstawiłam się na dworcu kolejowym w Czechowicach. Pocieszeniem jest, że o tej 6 jest już jasno. I trakcja nie zamarza. To samo w sobie powinno stanowić mobilizację, nieprawdaż?





Po złapaniu autobusu w Rajczy czas jechać na mały koniec świata, a mianowicie do Glinki. Stamtąd biegnie szlak na pierwszy cel - pomidorową. Tfu! Krawców znaczy się. Los chce, że wysiadamy w nieco złym miejscu i nielegalnie troszkę skracamy sobie szlak. Obserwujemy miejscowe leśne wysypisko śmieci, ale za to oszczędzamy troszkę czasu. Bez problemu docieramy do żółtego szlaku, a tam mimowolnie idziemy wzdłuż drogi krzyżowej.

Mniej więcej w połowie szlak chce uprzykrzyć nam wycieczkę.




Kroczymy czymś takim. A właściwie to staramy się to sprytnie obchodzić bokiem.

Nieco wyżej napotykamy na sprawcę, a mianowicie koparę. Obchodzimy i dalej idzie się już elegancko.

W drodze doznajemy szoku. Spotykamy czterech mniej więcej RÓWIEŚNIKÓW. Jak to możliwe?

Ponad godzina szybko mija. Zza drzew wyłania nam się bacówka na Krawców Wierchu.




Wżeramy pomidorówkę. Jest wyborna. Jesteśmy jedynymi gośćmi i niestety szybko się zwijamy. W oddali majaczy Mała Fatra i jak zwykle Vel'ky Rozsutec. Mniemam, że ta góra mnie chyba po prostu lubi, stąd częstotliwość jej ukazywania się.


Ruszamy szlakiem granicznym. Raz słowacko, raz polsko, błoto w każdym bądź razie to samo.




Osiągamy nowy dach świata. Porzucamy tam nasze maski tlenowe i zatykamy polską i czechowicką flagę. Kolejnego zdobywcę prosimy o zwrot ze względów oszczędnościowych.

Zaczyna padać. Zaczyna się mój pierwszy stres; wmawiam sobie, że dzisiaj dopadnie nas burza.





Taki ładny ten szlak. A taki wyludniony. Ludzie, nie wiecie, co tracicie!




Takie tam z Pilskiem.

Po paru kapuśniaczkach docieramy na Trzy Kopce. Pojawiają się w końcu jakież żywe dusze. Podążamy za nimi, na Halę Rysiankę.







Las lasem, kiedyś się kończy i oto czeka nas niespodzianka...




Taki tam wiosenny kapuśniaczek :)




Gdzie do cholery te Tatry? Majaczą gdzieś w oddali. Wlepiona w moje pożółkłe już Panoramki Beskidu Śląskiego i Żywieckiego z największym trudem lokalizuję Gerlach. Czy aby na pewno?



Rozsutec się wkurzył i zakrył.







Rysianka na wyciągnięcie ręki. Nie szkodzi. I tak uciekam przed kapuśniaczkiem w niewyjaśnionym tempie.





Słoneczka Babia. Kwiecień plecień wciąż przeplata....


I czas wywołać wilka z lasu. Docieramy na Lipowską...





I słychać pierwszy grzmot. Koniec z moim spokojem ducha.




Do Złatnej "tylko" dwie godziny.




Pierwsze 45 minut rzeczywiście trwa 45 minut. A następna godzina trwa dla mnie co najmniej trzy. Nie trzeba dwa razy powtarzać, że czarne chmury idą za nami do końca, a mniej więcej od połowy urozmaicają żywot grzmotami... Piękna ta wiosna !




Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam tak szczęśliwa stojąc pod zadaszonym przystankiem autobusowym. Ucieczka nam się udaje, jesteśmy w Złatnej. I tak kończy się nasza wycieczka. Piątkowym farcikiem :)