wtorek, 19 kwietnia 2011

Czuplowanie.


Koniec tygodnia, spośród ciężkich chmur deszczowych w końcu wyłania się słońce, a wraz ze słońcem nadzieja, że niedzieli nie spędzimy w domu.
Rodzi się więc pomysł na przyjemną wycieczkę w najbliższe okolice, a za nasz cel obieramy najwyższy szczyt Beskidu Małego - Czupel ( który swoją drogą nie dorobił się nawet tabliczki ), a następnie Magurkę Wilkowicką.

Lenistwo nie zna granic. Od kiedy poznałam etymologię słowa niedziela, jakoś nienaturalnym stało się dla mnie, aby w ten dzień się przeciążać. Toteż o godzinie 10 wyruszamy z Łodygowic.




Pogoda jest bardzo górska. Nie za ciepło, nie za zimno. I - uwaga! Nie ma wiatru! Uznaję to za anomalię pogodową.






Wkraczamy do lasu. Po drodze nie wiem jakim cudem gubimy szlak. Jam jest mistrz od przeoczania farby na drzewach. Wstyd się przyznać, ale kobieca intuicja jednak czasem... zawodzi!



Po dotarciu do kamieniołomu stwierdzamy, że coś jest nie tak. W rezultacie z odrobiną szczęścia powracamy na utracony szlak. Dostrzegamy turystów - odrobinę zdziwieni, że komuś oprócz nas też się chce. Z reguły podobne rzeczy o tej porze roku się nie zdarzają.




Parę razy prawie gubię zatyczkę od obiektywu. Z wspomnieniem o poprzedniej, która zapewne zalega gdzieś w zakurzonych kątach RudeBoya, nie daję tej uciec.



Las staje się moim najwdzięczniejszym modelem. W końcu nie przeszkadza mi o okropne, cieniotwórcze słońce. Idzie pofocić.















Błotko. Zawsze lepsze jest błotko, niż śnieg z błotkiem. Albo lód z błotkiem.




Kwietinki. Może one też znajdują zastosowanie w polskim przemyśle alkoholowym?



A po drugiej stronie, wyżej jeszcze zachowało się trochę śniegu.




Ola.



Basen na Żarze.

Jeszcze parę kroków i jesteśmy na Czuplu. Widoczki średnie, w końcu widzę ten niesamowicie fascynujący zbiornik wodny na Żarze. Nie spocznę, dopóki go nie zobaczę z bliska.




Czupel nie ma tabliczki, ale ma kopczyk kamieni. Tak bardziej himalajsko.




Wisielczy krajobraz. Tak właśnie wygląda wczesna wiosna w górach :)




Ruszamy dalej w drogę. Przyjemnym szlakiem, pół na pół w błotku, a trochę w śniegu (sic!), docieramy na Magurkę, która osobiście stanowi dla mnie pewną zagadkę. Nie prowadzi na nią asfaltówka ( chyba? ), o żadnej kolejce nic mi nie wiadomo, to skąd tam tyle miejskich turystów? Może ktoś pomoże mi w rozwiązaniu tej zagadki, hę?




Schronisko. Masa psów, które wychodzą mi na powitanie. Już się cieszę.

W schronisku raczymy się herbatą ze szklanki, podziwiany rozmaitość kwiatków doniczkowych i idziemy dalej. Moje niezaimpregnowane buty dają się we znaki, po wędrówce w śniegu o mało co nie zaczynają chlupać.




I tak schodząc do Straconki kończymy całkiem przyjemną niedzielną wycieczkę.