TRASA:
Briksdal - Olden - Nordfjoreid - Leikanger - Vestkapp
Poprzedni dzień wycieczki
Wędrując w kierunku cywilizacji rzucamy ostatnie spojrzenia na lodowiec Jostedalsbreen. Jak przyszłość jeszcze pokaże, wracamy do niego jak bumerang.
Przed nami natomiast rozpościera się długie, otoczone stromymi zboczami, jezioro Oldevatnet. Odległość do miejscowości Olden, najbliższej, przez którą przebiega większa droga, jest znaczna jak na marsz. Nie opuszczamy więc ręki przy każdym mijającym samochodzie. Łapiemy dość szybko.
Tym razem zabierają nas dziadek z wnuczkiem czerwonym, wiekowym busikiem z przyjemną, rockową atmosferą wewnątrz. Trochę słuchamy, trochę śpiewamy, podziwiamy niecodzienne otoczenie.
Już w drodze do Olden widzimy, że coś tam jest, coś tam "zaparkowało", czego wcześniej nie było. Koło takiego obiektu żadne z naszej czwórki nie zamierzało obojętnie przejechać.
Była Queen Elizabeth 2, tym razem ten sam armator, ale inna królowa - Queen Marry 2!
To prawdziwy kolos!
I to tak blisko brzegu, wydaje się, że można go wręcz dotknąć. Choć w rzeczywistości jest zdecydowanie za daleko. Lepszego statku Wojtuś wymarzyć sobie na wakacjach nie mógł i z tego spotkania był nad wyraz zadowolony:-)
Trochę zdjęć, wędrowania wzdłuż kolosa (trzeba było dość daleko odejść, żeby go aparat uchwycił) i jedziemy dalej. Z drugiego brzegu fjordu wyjaśniło się nam dlaczego ów wybitnie luksusowy, pełen bogatych pasażerów statek NIE MA PRAWA wpływać do Geirangerfjord.
Miejscowe służby widocznie bardziej niż zamożnych turystów cenią sobie czyste powietrze:-)
Nasi obecni dobrodzieje dowieźli nas do miejscowości Kjos, na rozstaje naszych dróg - skręcali bowiem na północ, my natomiast chcemy się dostać na zachód. Długo na rozstaju dróg nie czekaliśmy, choć trzeba przyznać, że nieco wcięliśmy się w nasz kolejny transport. Hemli swym norweskim językiem, pytając jedynie o drogę w kierunku Nordfjord, wzbudziła zaufanie w kierowcy, który zatrzymał się na poboczu dla "pogrzebania w bagażniku". No i ten kierowca z małżonką, cóż, postanowili nas tam podwieźć.
Powiedzieli też ciekawostkę - zostaliśmy zapytani: Dlaczego chcemy jechać do Nrodfjord? Przecież tam nic nie ma?
Co prawda patrząc z perspektywy mieszkańca okolicznych rejonów, można się z tym stwierdzeniem zgodzić, ale oto kilka zdjęć z miejsca, w którym dla turysty "nic nie ma":
Znaleźliśmy skrawek równego betoniku (parkingu dla łódek) przy końcu fjordu - w sam raz pod namion na twardym co prawda, ale równym podłożu. Obok ławeczka, można było spokojnie zjeść kolację przy zachodzącym słońcu i poczytać o naszej dalszej wycieczce.
W chwilę później rozbijamy namiot tuż nad brzegiem spokojnej wody z nadzieją na spokojny sen.
Nasza niewiedza i brak doświadczenia sprawiła, że sen był bardzo niespokojny:)
Jeszcze małe ognisko i leniwe obserwacje zasypiającego miasteczka.
W nocy przyszedł przypływ. To było nasze pierwsze tego typu doświadczenie. Woda, tak spokojna i niska wieczorem, w pełnym mroku chlastała o brzegi niespełna pół metra pod namiotem. Nie minęło 2 minuty od obudzenia do pełnej gotowości ewakuacji nas i dobytku z miejsca noclegu, a jest godzina 2:00 w nocy. Szybka orientacja w poziomie wody z latarką na czole dała nam pogląd na sytuację. Mamy jeszcze trochę czasu, a nawet się nieco uspokoiliśmy. Chłodna ocena pozwoliła przyjąć, że woda się już wiele nie podniesie. Wojtuś część tej nocy spędził mimo wszystko na ławce obserwując poziom lustra wzburzonej wody na brzegu, która i tak nie pozwoliła dobrze pospać. W końcu nabraliśmy pewności, że wyżej już nie wypłynie i nie ma sensu stąd uciekać.
Rano kolejne zaskoczenie - nawet lekki wietrzyk fjordem nie smagał, cisza absolutna, poziom wody jak wieczorem. Co się wystraszyliśmy to nasze:-)
Przy śniadaniu towarzyszyły nam wpływające w głąb fjordu wielkie ryby z zachowania podobnymi do delfinów.
Że to nie są delfiny, poinformował nas dopiero nasz następny kierowca - dobrodziej.
Hemli spisała ten pamiętny nocleg do swojego dzienniczka. Nie wiedziała jeszcze, że to nie ostatni "pamiętny nocleg" tego wyjazdu:-)
Spakowaliśmy obozowisko i ruszyliśmy w kierunku miasteczka i głównej drogi. Nordfjordeid sprawiło wrażenie wymarłego miasta wczoraj wieczorem. Ani człowieka! Dzisiaj już ktoś tam się kręci, ktoś kosi traktorem trawniki, ale tłoku zbytniego nie ma. Za to jest tłok z grzybami.
Tutaj koło znaku drogowego pleśniejący borowik o konkretnej nodze, dalej w parku inne coś, co wygląda jak Borowik Ceglastopory czy Ponury, ale nimi na pewno nie jest i go nie znamy.
Były za to piękne, duże i rosły gromadnie. Cóż to za grzyb?
Dotarliśmy do naszej drogi na zachód. Dzisiejszy dzień przełamał nasze dotychczasowe zdanie, że BMW się nie zatrzymuje. Zatrzymało się, a jej kierowca okazał się niezwykle uprzejmy i, co dla nas szczęśliwe, jechał dokładnie w kierunku Vestkapp, cypla najbardziej na zachód wysuniętego na stałym lądzie Norwegii i naszego kolejnego celu.
Miał jednak po drodze do zabrania coś z miejscowości lekko na uboczu. Podwiózł nas więc nieco, a potem powiedział, że możemy na niego poczekać około pół godziny i będzie jechał dalej. Jak jesteśmy zdecydowani i jeśli mu ufamy, możemy zostawić plecaki w samochodzie. Zostawiliśmy w samochodzie jeden - ten z portfelem, pieniędzmi, biletami, dokumentami...
... pół godziny czekania, wrócił:)
Wrócił i dowiózł nas do miejscowości Leikanger na półwyspie Stad, kilkanaście kilometrów dalej jest nasz dzisiejszy cel.
Centrum Leikanger, wypowiedziane przez kierowcę BMW "w cudzysłowiu" to raptem stary budynek portowy, mały plac, przy którym znajduje się parę sklepów i kawałek betonowego molo.
W Leikanger nie mamy zupełnie co robić, udajemy się więc bardzo spokojną drogą w kierunku Vestkapp, a to jeszcze 15 km. Wszystko dobrze, tylko po drodze trzeba się wspiąć około 400 metrów, później zejść na dół i znowu wyjść na 500 metrów.
Ruszyliśmy powoli do góry.
Już na pierwszym zakręcie spotkaliśmy dwa czarne barany, którym średnio się z oczu patrzyło. Wyszliśmy z tego cało:)
Piękne tereny przed nami, chęć łapania (nielicznego tutaj) stopa miesza się z przemierzeniem tej drogi pieszo. Jednak nie marnowaliśmy możliwej okazji.
Niewiele później siedzieliśmy już w noclegowej części przeobrażonego w campera transportera - popularny w Skandynawii, tani camper. Podróżowała nim przez Norwegię niemiecko-austriacka para.
I dobrze, że nas zabrali, droga była bardzo stroma, namęczylibyśmy się podchodząc nią z ciężkimi plecakami.
Na drodze nie chcące ustąpić owce. Owce zalewały cały masyw Vestkapp.
Wydostaliśmy się górę.
Spory parking, turystów nie wiele, raptem jeden camper, za to dużo owiec.
Dookoła cypla rozciąga się Morze Norweskie. Jak na wybrzeże, jesteś dość wysoko - ponad 500 metrów.
Jest też wielka kula symbolizująca tego rodzaju miejsce, choć mniej zapewne imponująca niż na cyplu północnym.
Idziemy dokładniej pozwiedzać to miejsce. Jest to dość spory płaskowyż urywający się do morza stromymi ścianami.
No i jest też odpowiednia do ilości owiec ilość owczych kup:)
Hemli oddycha morską bryzą, robimy pamiątkowe zdjęcie zdobywców Przylądka Zachodniego i udajemy się do naszych dobroczyńców na wspólną kawę w towarzystwie owiec.
Przy okazji układamy plan na kolejne dni wycieczki. Choć jest bardzo ładnie, zdaje się, że na nocleg tutaj nie zostaniemy ...
Kolejny dzień wycieczki
Ładne krajobrazy były po drodze.
OdpowiedzUsuńJa takie duże pływy poznałem w Nowej Zelandii. Tam nawet niektóre szlaki wiodą środkiem zatok i możliwe do przejścia są tylko w czasie odpływu! Co prawda na mapach jest to zaznaczone, ale można się zdziwić ;)
Ja z kolei upolowałam wielki statek w Oslo pod Twierdzą Akersus. To była "Korona Księżniczki". https://wonder175.blogspot.com/2017/12/norwegia-cz-iv-oslo-czi.html
OdpowiedzUsuńFajne mieliście przygody :) Pozdrawiam :)