niedziela, 20 listopada 2016

Pożegnanie z Lofotami i północną Norwegią


Po górskich wrażeniach z dnia poprzedniego został nam ostatni dzień, a właściwie pół dnia na Lofotach. 

Przebudziliśmy się w naszym pięknym miejscu noclegowym, I co najważniejsze - w nocy wcale nie padało, nic a nic ;) Nie zwiało nam też namiotu.I nie zapowiadało się na to, że będzie padać. 

Wojtek próbował coś tam wstać nad ranem i uchwycić jakiś spektakularny wschód słońca na Lofotach... Nic z tego. W sumie, jeśli noce były nie czarne, tylko szare, to chyba i wschody słońca nie mogą być jakieś szczególne. W każdym bądź razie - wyszło coś takiego:



Godzina 4:47.

Z perspektywy już trzech lat wyjazdów na północ mogę stwierdzić - naprawdę mamy farta do norweskiej pogody. Albo po prostu wybieramy się tam w odpowiednim czasie ;)

Wracając jednak do opowieści. Nie mieliśmy się co szybko zrywać - i tak nie było już zbytnio czasu na to, żeby iść w góry. Delektowaliśmy się więc porankiem na skraju wioski Å. Dookoła było całkiem sporo rozbitych namiotów i nie ma się co dziwić To świetna miejscówka na biwak.





Codzienne czynności - mycie zębów w słonej wodzie też się zdarzało, tym razem mamy jeszcze słodką z Ågvatnet ;)

W końcu jednak zwijamy manatki.


Najpierw pakowanie wewnątrz namiotu - do tego zadania jestem przydzielona ja ;) Wojtek jest za to odpowiedzialny m.in. za gotowanie wody. Ten schemat sprawdza się nam co roku.


Nasz domek zwijamy za to wspólnie. Fotograf zaraz dołączył ;)


W międzyczasie wyszło nawet słońce. No proszę - tego się nie spodziewaliśmy ;) Ładujemy na plecy już nie tak ciężkie toboły (większość jedzenia zjedzona) i idziemy zwiedzać Å.


Najpierw zwiedzamy labirynt rorbuer, czyli chatek rybackich. To jednak albo już w przeszłości, albo poza sezonem turystycznym - teraz bowiem są to chatki głównie służące turystom. Podobno wynajmują oni kutry i wybierają się na łowy dookoła Lofotów. Faajnie - może i nas będzie na emeryturce stać na takie wakacje :D 


Odwiedzamy też molo. Å jest małą miejscowością typowo nastawioną na turystów. Bo kto nie chciałby dotrzeć na lofocki koniec świata ;) Większość domków jest czerwona. Takie klimaty lubimy.


W oddali góra z okienkiem, której przyglądaliśmy się wczoraj. I nasza przełęcz - z tej perspektywy wygląda na stromą.


Po molo przychodzi czas na centrum Å...


Które jest dość małe, jak widać ;) Makieta całkiem fajna. Ciekawe, że coś tak małego jak Å dało się przedstawić w jeszcze mniejszej wersji.


Ale tak poza tym to naprawdę jesteśmy w centrum :)


W centrum znajdujemy też muzem tørrfisk, czyli suszonego dorsza. Niestety nie zachodzimy - nie mamy "nok" waluty NOK ;) (nok oznacza po norwesku wystarczająco)


Ale i bez zachodzenia tam znajdujemy w końcu tørrfisk! Jupi! :)

Oglądając łódki i suszone dorsze przypomniała mi się pewna czytanka z kursu norweskiego. Opowiadała o rybakach, którzy przyjeżdżali na Lofoty w sezonie zimowo-wiosennym na połów dorszów. Co bogatszych było stać na wynajęcie rorbu, a biedniejsi musieli nocować w swoich łodziach. Wykorzystywali je w ten sposób, że kładli się na ziemi, a łodziami się przykrywali. Brr... Jak fajnie być turystą w obecnych czasach na Lofotach :)

Nawet się nie obejrzymy, a już docieramy do końca (początku?) Å. Pozostaje więc tylko się pożegnać.. ;)



Ha det, Å!

Dalej idziemy dobrze znaną nam już drogą w kierunku Moskenes. Zatrzymujemy się  tylko przy jeziorku w Sørvågen na małą kąpiel.


Kolejny przystanek to już Moskenes. Chętnych na prom do Bodø nie brakuje. Na szczęście my nie musimy się obawiać, czy się zmieścimy.



I nadpływa.


Rozdziawia też paszczę ;)

Udaje nam się wejść na pokład jako jednym z pierwszych. Korzystamy z tego, że pogoda jest piękna i rozsiadamy się na tarasie.



To się nazywa wakacje za kołem podbiegunowym ;)


Odbijamy od brzegu. Żegnamy więc Lofoty... Były dla nas niesamowicie gościnne. Z pewnością jeszcze kiedyś tu wrócimy, bo tak naprawdę to zobaczyliśmy tylko ich mały wycinek. O czym upewnimy się też podczas rejsu promem :) Ale naprawdę nas zachwyciły. Myślę, że Lofoty każdego zachwycają. Przyrodą, surowością ścian, spokojem i dzikością. Tym wszystkim, co górołazy lubią najbardziej ;)







Delektujemy się widokami i morską bryzą do momentu, aż ta bryza zaczyna nas wywiewać z tarasu ;) Uciekamy więc do środka. Ale widoki tym razem są piękne. Po prawej rozciąga się łańcuch gór aż do lądu - to wszystko Lofoty.


W środku jest dość luźno. Wyjadamy resztki z naszych plecaków i relaksujemy się  wygodnych fotelach ;)


Ale co jakiś czas musimy też wyjść na zewnątrz. Sprawdzić, czy nie umykają nam jakieś niesamowite widoki ;)

Cały rejs trwa 3 i pół godziny, więc dość długo.


Z tarasu wywiało nie tylko nas ;)

Zbliżamy się do Bodø. Niestety na horyzoncie pojawiają się jakieś chmurki. Chyba jednak nas ten deszcz nie ominie...







I meldujemy się ponownie w Bodø. Wzrokiem szukamy już gdzieś na horyzoncie jakiejś miejscówki na nocleg... Chyba nie będzie łatwo. Do zmroku mamy jeszcze trochę czasu, postanawiamy więc odnaleźć Remę i zrobić małe zakupy ;)


I rzeczywiście, w Remie dajemy się skusić na parę smakołyków... Między innymi na roladkę. Pychotka!

Po deserze zaczynamy na serio rozglądać się za miejscem na nocleg. I... wcale nie widzimy niczego ciekawego. Natykamy się na jakiś park, który jednak otoczony jest domami, więc nie pasuje. Idziemy więc w stronę zalesionych pagórów, koło których - jak nam się wydaje - musi się coś znaleźć.


Podczas poszukiwań natykamy się na taką oto uroczą zatoczkę ;) Te budki przy brzegu to oczywiście "garaże" na łódki.

Miejscówkę znajdujemy niedaleko miejsca, z którego było robione poprzednie zdjęcie. Niestety, dość blisko domów i chyba jakiejś szkoły. W chaszczach, na nierównym terenie... Ale zaczyna padać i chcemy jak najszybciej rozbić namiot.

Dzięki wysokiej trawie mamy nadzieję, że nie jesteśmy jakoś szczególnie widoczni. Nastawiamy wcześnie budzik, żeby w miarę rano się zwinąć i nikogo nie drażnić.


Taki mamy widok z namiotu ;)

Przed snem robimy sobie jeszcze prawdziwą wyżerkę...


Po paru dniach na chlebie i pasztecie coś takieto to rarytas :)

Noc jest raczej słaba, jeśli chodzi o spanie. Wieje, coś tam pada i ogólnie nie czujemy się najbezpieczniej. Ale koło dużych miast tak niestety bywa z biwakiem. Rano, po przebudzeniu pogoda niewiele się zmienia. Nadal przewalają się jakieś ciemne chmury.


Ale pojawia się też błękit ;) Zwijamy się więc z nadzieją, że nie będziemy musieli spędzić reszty dnia na stacji kolejowej. Pakujemy się i idziemy zwiedzać Bodø.


Jak już wspominałam, Bodø nie jest zbyt urodziwym miastem. Przynajmniej jak na norweskie normy. Nie ma tam domków z trawą (ogólnie w sumie na północy właściwie ich nie widzieliśmy), jest trochę biurowców. Myślę, że z powodzeniem można tam znaleźć pracę. O ile ktoś wytrzyma mørketida, czyli noc polarną. Ja bym chyba nie wytrzymała, już ta polska pod postacią krótkich dni daje mi się we znaki ;)


Najładniejszym miejscem w Bodø okazuje się być port. Są czerwone domki, widok na góry i parking dla łódek.



Taką łajbę to bym i ja chciała mieć ;) Tylko na Jeziorze Żywieckim pewnie by mi ją wyśmiali :<

Znajdujemy też Remę i robimy zapasy do pociągu. Spotykamy tam Polaka, który pomaga nam w poszukiwaniu groszku z marchewką (jeden z najtańszych produktów, ale bardzo smaczny) ;) Rozmawiamy chwilkę, mieszka już w Norwegii dość długo. Przy kasie pytamy o to, czy nie chciałby zamienić naszych drobnych na papierowe, które łatwiej nam będzie wymienić w Polsce. Mówi, że nie ma problemu, tylko portfel ma w samochodzie obok.

Idziemy więc z nim do samochodu. Chwilkę przy czymś grzebie, po czym podchodzi do nas, wręcza nam 150 koron i mówi: "macie na lody" i znika. Stoimy troszkę wmurowani :)


Dziękujemy za fajny gest. Do dzisiaj to wspominamy :) Dla Polaka 150 NOK to niemało pieniędzy.

Po zakupach i wysłaniu pocztówek idziemy wolnym krokiem na dworzec, gdzie już stoi nasz pociąg.



Reklamówka prawdziwego turysty musi być ;)


Wsiadamy i opuszczamy północną ziemię. Czas na południe, do Trondheim. Trasę już znamy. Tym razem całą przejedziemy za dnia.


Klimatyzacja na całego. I tylko mi w całym wagonie jest zimno. Norwegowie jednak są zimnolubni ;)

Mamy miejscówki w ostatnim wagonie, dzięki czemu mamy całkiem fajny widok do tyłu. Przydaje się szczególnie w Saltfjellet :)



Góry Saltfjellet, a właściwie płaskowyż, którym jechaliśmy pociągiem wydawał się niesamowicie dziki. Mam nadzieję, że kiedyś uda nam się jeszcze przyjrzeć temu rejonowi z bliska, zobaczyć lodowiec... Zapewne w przyszłości, w drodze na Nordkapp :)


Jadąc przez góry Saltfjellet opuszczamy koło podbiegunowe. Żegnamy się też z ładną pogodą - w końcu przychodzi ten prognozowany deszcz.



Pociągiem jedzie się bardzo przyjemnie. Jest pełny - czyli jednak Norwegowie przemieszczają się nie tylko samolotami. 

Do Værnes, czyli lotniska pod Trondheim docieramy, jak już się ściemnia. Nadal pada. Nie próbujemy nawet szukać miejsca pod namiot. Samolot mamy rano, więc przeczekamy tą noc na lotnisku.

Wbrew pozorom, dla mnie to chyba najlepiej przespana noc podczas całego pobytu w Norwegii. W końcu za oknem jest ciemno! Na lotnisku co prawda jasno, ale i tak śpię twardo. 

Rano budzimy się jednak dość wcześnie. Przestało padać, więc lecimy tylko do pobliskiej Remy po zakupy (brunost & tuńczyk), a na przystanku... pijemy kawę ;) Bo na lotnisku nie można przecież odpalać kochera. A nasz rytuał porannej kawusi musi być zachowany ;)


I to by było na tyle, jeśli chodzi o nasze norweskie wakacje 2015. Wsiadamy do samolotu z dymiącym jednym silnikiem (tak wiem, samoloty to moja obsesja), robimy ostry manewr w powietrzu i lecimy w kierunku Polski.


Przy takich manewrach mój błędnik szaleje ;)


I co, Norwegio? Widzimy się znowu za rok!

A teraz słowem podsumowania...
Norwegia zachwyciła nas po raz kolejny. Tym razem nie tyle kulturą (mieliśmy mało styczności z ludźmi, tylko 2 razy jechaliśmy stopem), ale przyrodą. Na Lofotach czuliśmy się jak na końcu świata. Podróż pociągiem też była magiczna, przejeżdżaliśmy przez prawdziwe odludzia, rejony, gdzie pierwsze skrzypce gra przyroda, nie ludzie. W Polsce takich miejsc jest bardzo mało. Po raz kolejny dopisała nam pogoda. Norwegia chyba po prostu nas lubi ;) I ze wzajemnością oczywiście. Będąc w powrotnym samolocie wiedziałam już mniej więcej, gdzie wybierzemy się za rok. Wojtek jeszcze nie - ale już zapewne wiedział, że kolejne wakacje też spędzi w Norwegii :)

O naszych kolejnych norweskich wakacjach opowiemy na blogu za jakiś czas.

4 komentarze:

  1. Te ciągnące się skaliste pasmo podczas rejsu promem robi wrażenie...

    To można powiedzieć, że mieliście sponsora na wyjeździe :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Teraz już trochę łatwiej bo WizzAir lata już do Bodo i można na czasie zaoszczędzić nie jadąc pociągiem z Trondheim.Bardzo miło czytało się waszą opowieść. Zrobili też od 2018 roku kawałek Lofotów Parkiem Narodowym . Właśnie ten kawałek na Moskensoyi. A wiecie , że taki mały akcent z Bodo i Moskenes jest łączący nas i Norwegię ? :) Prom M/S Landegode został zbudowany w gdańskiej stoczni. Jest super ekologicznym promem na gaz. A znajdą się domki z trawą w Bodo. ;) Obok nowo powstałym w 2019 roku muzeum statku Anna Karoline. Domki te stały jeszcze przed muzeum. Oczywiście to tylko taka namiastka trzech budyneczków ściągniętych . Temu komu nudzi się w Bodo czekając czy na pociąg czy na samolot można pobawić się i poszukać murali w mieście, które są już około 10 lat.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadza się, na promie wisi stosowna tabliczka z miejscem i rokiem budowy, Stocznia Remontowa, jak dobrze pamiętam.

      WizzAir pootwierał linie do Bodø, Tromsø. Można łatwo i szybko się dostać, ale ... co to za podróż?:-)

      pozdrawiam,
      Wojtek

      Usuń