TRASA II DZIEŃ:
Schronisko PTTK na Polanie Chochołowskiej -> Kulawiec -> Trzydniowiański Wierch -> Czubik -> Kończysty Wierch -> Trzydniowiański Wierch -> Schronisko PTTK na Polanie Chochołowskiej
Poprzedni dzień zakończyłem wcześnie, jak to często po dniu na szlaku bywa.
Wcześniej się kładziesz – wcześniej wstajesz.
W spaniu w schroniskach, w miejscach położonych u podnóży naszych celów nie podobają mi się leniwe poranki. Śpiąc w Zakopanem czy w okolicach wstaję skoro świt (albo jeszcze zmrok), zjadam szybko śniadanie, plecak na plecy biegiem w góry.
Wstając w schronisku? Masa problemów.
„A bo jadalnię otwierają o 8:00”
„A bo o 8:30 udało się dopiero coś zamówić”
„Oczywiście teraz trzeba zrobić termos herbaty”
„Oczywiście jestem 27 w kolejce do czajnika”
Itp., itd., i z reguły wynurzam się ze schroniska 9:50, gdzie podczas spania na dole godzinę wcześniej patrzyło się na schronisko znad górnej granicy lasu.
Tym razem nie było tak tragicznie, a i tak leniwe tempo i brak konieczności pośpiechu sprawiło, że na szlak wyszliśmy około 9:30 we czwórkę, z nowym, poznanym wczoraj w jadalni towarzyszem Adamem z wyjątkowo spaloną głową - słońce nas wczoraj nie szczędziło:-)
Maszerujemy trochę w dół i skręcamy na szlak czerwony na Trzydniowiański Wierch. Trochę się martwię tym, że właśnie tam moi towarzysze planują zakończyć wycieczkę. Sam dalej pewnie nie pójdę:-/ Dzień równie piękny jak poprzedni. Ciepło, przejrzyście. Wszystkim życzę takich warunków na pierwszych zimowych spacerach.
Wychylając się nad granicę lasu zauważamy dwójkę ludzi przed nami – nieopodal Trzydniowiańskiego.
Nie wszystko stracone!
W krótkiej rozmowie oznajmiam towarzyszom, że chciałbym iść dalej i czy nie będą mieli nic przeciwko jak pójdę szybciej do tamtej dwójki. Chwilę później puściłem w pogoń.
To było naprawdę szybkie podchodzenie. Jeden z gonionych (z którym czasem się do tej pory kontaktuję) powie mi później, że właśnie po tym mnie zapamiętał, też starali się szybko iść, a tu jakiś młodziak ciśnie.
Dwaj panowie po 40-stce, oczywiście wyposażeni jak należy, w raki, czekany i piwo, zgodzili się dołączyć mnie do dalszej drogi. Dokąd oczywiście dam radę, a idziemy w kierunku Starorobociańskiego Wierchu.
Posiedzieliśmy chwilę na Trzydniowiańskim i marsz dalej, w kierunku Czubka (wiem, wiem, to Czubik, ale dla mnie już zawsze będzie to Czubek:-).
Czubek trawersowaliśmy – podobno zimą lepiej i na pewno bezpieczniej iść ściśle granią przez szczyt. Rzeczywiście na zboczu Czubka czułem dyskomfort na zmrożonym śniegu. Buty się nie za bardzo tego trzymały, a w dół dość długo…
Dostałem od towarzyszy czekan do łapki. Mam kijek i czekan. Lepiej:-)
Do podejścia na Kończysty Wierch kawałek po płaskim. Bez większych przerw zaczęliśmy podchodzić te 200 metrów.
No i może latem, kto był, ten wie – szczyt to absolutnie niepozorny, niezauważalny, przytłumiony wyższymi sąsiadami. Jednak w tamtych warunkach po prostu zaczęło trochę straszyć. Coś tam sobie wydłubywałem w śniegolodzie, żebym miał gdzie czubek buta wcisnąć i jakoś szło. Ogólnie do góry nie było większych kłopotów, wyleźliźmy na ten Kończysty.
Całkiem tam fajnie na szczycie:-) Trochę wiało, trzeba było kurteczkę przyodziać. Ciekawe czy ten wiatr czegoś nie przywieje? Póki co trochę fotografii wielkiego zdobywcy...
... w wielkich brylach:)
Rozglądam się dookoła. W kierunku Jarząbczego grań wąska, nieprzyjazna.
Dobrze, że tam się nie wybieramy.
Rzut oka w drugą stronę – na piramidę Starorobociańskiego.
Zjeżdża ktoś stamtąd na nartach. Po takim oblodzeniu?!
Nie przypuszczałem, że to w ogóle możliwe, ale ja się tam na nartach nie znam.
Zaraz, zaraz, mamy tam przecież za chwilę iść, a nie wygląda to przyjaźnie dla mojego rynsztunku! No nic, ruszamy dalej. Na początek w dół w kierunku bardzo sympatycznej zaspy. Pokaźna ta zaspa, jeszcze takiej nie widziałem, i jeszcze tu wrócę:-)
Idziemy dalej granią. Wiatr się nieco wzmógł. Powiem Wam szczerze, że odebrał mi pewność siebie. Zacząłem się zastanawiać nad takimi głupotami typu: „Teraz wieje tak. Jak będzie wiało za godzinę, półtorej?”. Doszliśmy tak niespiesznym tempem do podstawy piramidy. Cholera, ona po prostu w tym słońcu świeci! Błyszczy się i wali po oczach. Czy ja mam tam włazić? Wleźć wejdę. Ale przy schodzeniu może być deczko śmiesznie. Bez słów chyba się porozumieliśmy, że dalej się nie wybieram. Oddałem więc czekan i postanowiliśmy, że poczekam na towarzysy w okolicach tych zasp przy Kończystym.
Jak powiedziałem, tak zrobiłem. Mam teraz trochę czasu, a miejsce naprawdę mi się podoba.
Towarzysze ruszyli w kierunku szczytu.
Ja tymczasem odpoczywałem w okolicach Kończystego. Dzisiejsze słońce nie słabsze niż wczorajsze - zacząłem się już przed nim nawet chować:-)
Jest i moja duża zaspa…
A trochę dalej wykopana niewielka jama.
Dużo zabawy dla Wojtusia:)
Wszystko się tam jednak kiedyś nudzi. Obserwowałem postępy towarzyszy w podchodzeniu. Obserwowałem, bo już nie obserwuję. Siedzą tam na szczycie ponad 20 minut. Nie kwapią się do schodzenia. No cóż, poczekam jeszcze trochę.
Słońce pomaga w tworzeniu nieprzyjemnej, lodowej pokrywy na śniegu. W takiej twardej skorupie ciężko mi nawet butem dziurę wybić.
Wyobraźmy sobie coś takiego w mieście na chodniku. Już widzę tych ostrożnie stąpających przechodniów. Dodajmy choćby 10 stopni nachylenia i chodzi się po tym na prawdę niepewnie. Świetna nawierzchnia na raki.
A zdobywcy Starorobociańskiego jak siedzieli na szczycie, tak siedzą.
Błysło mi teraz w głowie, że tam jest przecież zejście w drugą stronę. I od razu włączyła się nutka niepokoju. A co jak zejdą przez Ornaki? Jak zlezę z Kończystego? No nic, czekam.
30 minut…
40 minut…
Nie długo będzie coraz chłodniej i zacznie się ściemniać.
Dobra, krzyczał przecież nie będę. Czekam do godziny i zacznę sobie powolutku schodzić, bo cholera już się słońce zaczyna zniżać. Idę zobaczyć to zejście. Przewalam oczami to tu, to tam, nie widzę nigdzie pewnego zejścia (z moim wyposażeniem – buty i 2 kijki). Stukam kijkiem w śnieg – nawet się z trudem czubek wbija.
Robię zbliżenie na górę, nadal tam są. To dobrze i źle, wolałbym, żeby wracali:-)
Postanowione – powolutku zacznę schodzić krawędzią grani – wydaje się na początku łatwo, później nie wiem. Było w tym nawet kilka stąpnięć, w których but wchodził w śnieg. Ależ to było piękne i pewne jak mogę sobie nogę postawić i noga nigdzie nie chce odjechać! Powolutku zszedłem jakieś 20 metrów i przestało być śmiesznie. Błyszczy wszystko dookoła! Odwracam się przodem w kierunku góry, podpieram rękami (coś jak na czworaka) i próbuję czubem buta wybić sobie niżej stopień. Kilka uderzeń i się udaje. Staję na nim, rękami nieco niżej, druga noga, drugi stopień. Dobra, tak mogę próbować zejść. I tak działam do pewnego momentu, póki nie zrobiło się pode mną długo i stromo. Po prostu bałem się walić tak buciorem w lód, bo wcale ani pewnie nie stałem i niczego się nie mogłem złapać.
Usiądźmy, chwilę zastanowienia. Zszedłem trochę, pewnie mniej niż 1/3 drogi do płaskiego, ale to już sporo. Martwi mnie też chylące się do grani słońce. Czuć, że robi się i chłodniej i coraz twardsze jest podłoże. Muszę złazić, nie wiem gdzie są tamci – czy siedzą czy schodzą, straciłem szczyt z oczu. A jak schodzą to którędy?
Mieliśmy razem zejść, ale nie mówili, że będą tam urządzać piknik haha!:)
A do zmroku na pewno tutaj nie zostanę. I wcale się wtedy nie śmiałem. Nawet zapomniałem, że mam aparat, że mogę porobić zdjęcia - szkoda, że nie porobiłem. Teraz próbuję zawsze robić zdjęcia wtedy, gdy jest nieco straszniej, groźniej. Chwile warte uwiecznienia.
Składam obydwa kijki do najkrótszej długości. Zdejmuję z nich talerzyki. Mam teraz dwa pręciki z ostrą końcówką. Obydwoma rękoma wbijam kijek kilkukrotnie jak najgłębiej w śnieg. Drugi próbuję pół metra niżej – ładnie całkiem wyszło, da się je wdzióbać, i stanowią całkiem fajne punkty asekuracyjne. Tak trzymając się tych kijków mogę pewniej wybijać stopnie butami.
Idzie, jakoś idzie. Z tym, że srania przy tym sporo, a i strach już niemały – przez to zachodzące słońce. Patrzę do góry. Jak człowiek zaczyna iść w takim tempie, zauważa każdy krok. O, tamten stopień łatwo było wybić, a znowu tutaj, 3 metry niżej nie mogłem wbić nawet kijka. Patrzę w dół, daleko jeszcze, ale powoli się zaczyna kłaść. Przez cały ten odcinek ani nie pomyślałem o wyjęciu aparatu. Mam to wszystko niestety tylko w głowie, a opisuję po ponad dwóch latach.
... Nie wiem czy do obecnej chwili poczułem w górach większą ulgę jak w chwili znalezienia się w wystarczająco płaskim terenie.
Spoglądnąłem w tył. Kurczę, taki zwykły Kończysty! Latem nawet można nie wpaść na pomysł, że mogą tutaj być problemy. Dobra lekcja! Właśnie teraz zauważyłem, jak bardzo zmienia się sytuacja przy różnej nawierzchni śniegu. I zdaję sobie sprawę, że z rakami na butach byłby to jednak normalny spacer. A tak zejście trwające zwykle około 5 minut mi zajęło ponad 40.
Na zboczach Starorobociańskiego widać schodzących kompanów wycieczki. Teraz!?:-)
Przecież po drugiej stronie za granią słońce zaczyna mówić dobranoc:-) Jeszcze blisko 2 godziny wracania do schroniska. Ale teraz, mimo, że mogę spokojnie wrócić bez nerwów na dół, czekam na grani na powracających z góry. Czas na herbatkę i zdjęcia:-)
Pogoda dopisuje, choć z zachodu nadciąga coś, co sprawi, że jutro już nie będzie tak ładnie.
Ciekaw jestem czy wiedziałem wtedy co to za szczyt?:-)
Znajomym, z którymi się rozstałem przed Trzydniowiańskim mówiłem, że wrócę około 17:00-18:00. Zapowiada się, że raczej przed 19:00 nie będę, ale nie sądzę, żeby to spowodowało jakieś zamieszanie:-)
Spoglądam jeszcze raz na przebytą drogę. Nie jest może i stromo, ale nie jest też płaski ten Kończysty.
Po długim oczekiwaniu docierają do mnie współtowarzysze wycieczki. Podszedłem sobie w tym czasie w okolice Trzydniowiańskiego.
Chwila pogawędki, uwiecznienie zachodu słońca i zabieramy się za schodzenie.
Wracamy tą samą drogą, którą przyszliśmy. Po wejściu w las całkowicie się ściemniło. Schodzimy bez raków, można tylko o coś nimi zaczepić i sobie krzywdę zrobić, a wywalenie się na tyłek przy takim stanie śniegu nie grozi poważniejszymi konsekwencjami.
Dotarliśmy spokojnym krokiem do drogi wiodącej do Polany Chochołowskiej. Tutaj się rozchodzimy – ja idę w stronę schroniska, Panowie do samochodu w dół doliny. Zrobiło się tak nagle cicho, jest bardzo mroźnie, niebo pełne gwiazd, księżyc bliski pełni. Przede mną „świeci” się grań z Grzesia do Wołowca. Wokół ani człowieczka. Jest super! Co chwilę zatrzymuję się, żeby popatrzeć to na gwiazdy, to na granie. Bezruch powietrza, przy rosnącym mrozie.
Nie miałem pojęcia, że tak piękne warunki zimą w Tatrach przydarzą mi się tylko raz przez kolejne 3 lata.
Kolejny bardzo udany dzień mojej pierwszej zimowej górskiej wycieczki zapisuję do udanych. I tym razem bardzo pouczających:-)
Super opisane, no i dobrze, że była to bardzo pouczająca wycieczka :-) Myślę, że na kolejnym wyjeździe raki już miałeś :-P
OdpowiedzUsuńHmm...
UsuńJak się dobrze zastanowię, to rzeczywiście następnym wyjazdem zimą już miałem raki:-)
Między innymi miałem również przyjemność spacerowania w nich na Kończysty.
Nie do porównania:-)
Wiesz co....nawet ja się zmęczyłam tym schodzeniem :)
OdpowiedzUsuńTe kilkadziesiąt minut zapamiętam na dłużej.
UsuńZ pewnością:)
pozdrawiam!
Wow, jaka ślizgawka! I jak to ładnie można się bawić w czasie oczekiwania... :) I ja też nie kumam czemu schroniska tak późno wstają - zdarzyło nam się tylko raz spać w schronisku póki co (na Przegibku) i zdziwiłam się, że o siódmej wszyscy śpią, a ja chciałam śniadanie... :(
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Celina.
Mimo, że czasem się tak nie planuje, to jednak zazwyczaj wychodzę ze schroniska stosunkowo późno. Chociażby w poprzedni weekend wystartowaliśmy na szlak w okolicach 6 rano po niemal 200 km jazdy samochodem, a następnego dnia, po spaniu w schronisku - punktualnie 9:30:)
UsuńFajna wycieczka, piękne zdjęcia ;) Za rok też spróbuje z zimowymi Tatrami, ale zacznę chyba od Grzesia :)
OdpowiedzUsuńTeż planowałem rozpocząć od Grzesia, jednak skończyło się na Wołowcu.
UsuńMoim zdaniem najlepszy odcinek na początek turystyki zimowej w Tatrach (z uwzględnieniem 2000m:)
Dobrej pogody zatem życzę!
Pozdrów ode mnie Kończystego;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Przepiękne widoki i ciekawy opis. Wycieczka jak marzenie. Mnie również ze schroniska rankiem jakoś trudniej się wybrać na trasę.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Ciepło schroniska ma zbyt duże właściwości przyciągające - w szczególności zimą :)
UsuńCudo! To chyba jeden z najpiękniejszych postów tego bloga :) !
OdpowiedzUsuńDziękujemy i cieszymy się, że ta zimowa opowieść się podobała :)
UsuńŻeby ze schroniska wyjść o świcie to trzeba przytachać śniadanie ze sobą... Z tym, że wtedy z herbatką do termosu będzie kłopot... Latem pal licho herbatkę, ale zimą sobie nie wyobrażam (jeszcze nie byłam, ale i tak sobie nie wyobrażam) ;)
OdpowiedzUsuńAlbo zjeść je na szlaku - tak też jest fajnie :) A bez herbaty zimą czasami się da, gorzej tylko, jak woda w butelce zamarznie - co dzieje się niestety dość często ;)
UsuńPiękne zimowe zdjęcia. Przygoda z happy-endem, świetnie opisana - do końca trzymała w napięciu. Najgorsza ta niepewność - iść czy czekać, a tu ciemności tuż, tuż - nie zazdroszczę tych rozterek ...
OdpowiedzUsuń___________
Fotoamator
Racja, jako, że była to dla mnie absolutna nowość - do tamtej pory nie spacerowałem po górach po zmroku. Dziękuję za komplement.
UsuńJestem w stanie sobie wyobrazić warunki, jakie zastałeś. Kilka dni wcześniej również spacerowaliśmy po Zachodnich Tatrach i rzeczywiście wyjście na grań było zderzeniem z niezłym wiatrem. Relacje już wkrótce.
OdpowiedzUsuńPowyższa wycieczka z Kończystym była z końca zimy - z marca. Życzę więc żeby i Tobie pogoda dopisała:-)