poniedziałek, 22 lipca 2013

Porą deszczową

Trasa:
Kiry->Dolina Kościeliska -> Przysłop Miętusi -> Dolina Miętusia -> Kobylarzowy Żleb -> Małołączniak -> Kopa Kondracka -> Kondracka Przełęcz -> Giewont -> Kondracka Przełęcz -> Schronisko na Hali Kondratowej -> Kalatówki -> Kuźnice


W tej relacji będzie więcej słów, niż zdjęć. Kiedy widoków brak, a wzrok bezskutecznie usiłuje namierzyć przed nami jakikolwiek ostry i wyraźny obiekt, wyobraźnia pracuje bardziej. Umysł nie musi skupiać się na kontemplowaniu pięknych widoków... Niestety. I kreuje w sobie więcej subiektywnych doznań.
Tak też było pewnego razu, kiedy postanowiłyśmy wysprzątać pewien interesujący zakątek Tatr...

Pobudka rano. Będzie padać - nie wstajemy. Nie będzie padać - wychodzimy i sprzątamy... Sarnią Skałę :) Tak. Sarnia Skała będzie za mną chodzić podczas całego wolontariatu.
Przebudzam się. Nie otwieram oczu. Moje uszy nasłuchują szumu deszczu, czy też odgłosu kropel uderzających w dach. Chyba pada... A może to tylko Kirowa Woda, wzburzona ostatnimi opadami i poniedziałkową zlewą?
Długo ociągamy się przed tym, żeby wstać. W końcu jednak musi nadejść ten moment - a jednak dzisiaj sprzątamy.

Przyszykowani, z chwytakami w rękach wychodzimy ze Storczyków... i zaczyna padać deszcz. Jak pech to pech :) Zamiast na szlak, wracamy z powrotem do domków.

W radiu sensacja: w Tatrach sypie śnieg! Łomnica podobno biała. To sobie wybrałam ale termin na wolontariat...

Niezbyt podoba nam się jednak wizja dnia spędzonego leniwie pod górami, nie będąc w górach! Wpadamy wspólnie na pomysł posprzątania odcinka Kościeliska-Przysłop-Dolina Małej Łąki nieco naokoło... ;) Właściwie to kiedy ostatnio byłam w Kobylarzowym Żlebie??

Chwilę później jesteśmy gotowe. Deszcz chce, nie chce padać... Idziemy. W Kościeliskiej nie brakuje amatorów siąpienia. Z nadzieją, że przestanie padać i że zobaczymy cokolwiek skręcamy na Ścieżkę nad Reglami. Dookoła pięknie, tajemniczo. Świeża, mokra zieleń, do tego niski pułap chmur stwarza wrażenie, że wszystko jest przymglone. Jak w puszczy amazońskiej :)

Przed Przysłopem wymiękamy. Deszcz przybiera na sile. Wyjmujemy z plecaków peleryny. Z reguły jestem przeciwniczką czegoś takiego w górach, ale tym razem peleryna świetnie się spisuje. Oczywiście od początku wycieczki nie mam odwagi wyjąć z plecaka aparatu. Jednak bez zdjęć nie ma wycieczki, toteż zdjęcia robię podmokniętym telefonem :)



Skręcamy w ścieżkę na Przysłop. Na szlakowskazie: 3 godziny. A co jest tam na górze? Oczywiście Czerwone Wierchy szczelnie przykryte są gęstymi chmurami... Nie widać nawet Zawiesistej Turni.





Nieustraszeni Wolontariusze ;)



I Przysłop Miętusi :)

Wchodzimy w las. Las jak las... Ale Dolina Miętusia ma w sobie coś tajemniczego, dzikiego :) Sama myśl, że tam, gdzieś w dole są Wantule, które tak bardzo chciałabym zobaczyć... Fajnie. Lubię Miętusią :)

Tym razem niestety nie jest dane zachwycać się nam jej pięknem. Maszerujemy po mokrych kamieniach, uważając, żeby nie przydeptać sobie peleryny i nie wyrżnąć orła i... zbieramy śmieci :) Miętusia musi być dzisiaj czysta.

Na chwilę, Miętusia uchyla nam rąbka tajemnicy. Możemy spojrzeć w dół... I coś zobaczyć :)







W międzyczasie umilamy sobie wędrówkę śpiewaniem :) Nieważne co, nieważne jak... Poza nami nie ma tutaj oczywiście ani pół człowieka :)

Czasu nie liczymy. Cały czas pada deszcz. Nie pada mocno, raczej jednostajnie. Grzywkę mam jednak przemoczoną :) Po jakimś czasie dochodzimy do trawiastej przestrzeni. Myślę sobie: to chyba Kobylarz? W głowie mam opis W. Cywińskiego i staram przypomnieć, jak daleko na mapie jest z Kobylarza do Kobylarzowego Żlebu.
Widoków oczywiście brak... A szkoda! Czerwone Wierchy stąd prezentują się wyjątkowo... surowo i pięknie :)


Nie pamiętam, ile czasu zajmuje nam dojście do miejsca, w którym wyłania się przed nami trochę przestrzeni i szlak wyraźnie skręca w lewo. Nad nami majaczą Turnię - tak jest, to Kobylarzowy Żleb :) Trochę prawdziwej natury Czerwonych Wierchów.



Tyle jesteśmy w stanie zobaczyć.


Kobylarzowy Żleb mam w pamięci jako dość stromy. Podczas poprzedniej wizyty pomyślałam sobie, że nie chciałabym tędy wychodzić :) Więc co? W drogę!




Te szumne łańcuchy na Czerwonych Wierchach :) Zbyt dużo ich nie ma. Skała śliska - nawet się przydają.


Pomimo, że nadal skutecznie moczy nas deszcz, widoczność (o ile można o czymś takim powiedzieć) pozwala nam na podziwianie najbliższego otoczenia. Z prawej strony wisi nad nami pionowa płyta. Wojciech zaraził mnie swoim skrzywieniem i patrzę, co i jak by można ją przejść... Ech :P

Nieco zmienia się mój obraz Kobylarzowego Żlebu. W podejściu wydaje się dużo mniej stromy. Taki plus, że nie widzimy, jak dużo zostało do góry :) Pamiętam tylko, żeby się pilnować, jak osiągniemy grań - Czerwone Wierchy bywają nieco zwodnicze :)

Wąska, stroma ścieżka wśród zielonych, mokrych traw wyprowadza nas na grań. No co to, jeszcze tylko kawałek? :) Hmm hmm... :)





Podejście Czerwonym Upłazem jest kolejną niekończącą się historią. Podchodzę pierwsza, wypatrując zagubionego w chmurach "Czerwonego Wierchu". Widoki na obie strony możemy sobie... Wyobrazić.
Mrużę oczy, usiłując wypatrzyć szlakowskaz na Małołączniaku. I tu spotyka mnie coś w rodzaju "mglistej fatamorgany" - wydaje mi się, że na horyzoncie widzę jakieś kształty, że są to ludzie... Ale coś mi tu nie pasuje - są za duzi! Po chwili kształty rozmywają się i okazuje się, że do szczytu "jeszcze troszkę" :) W międzyczasie wędrówkę umilają nam jednak wszechobecne, prześliczne Dzwonki alpejskie :)



Dzwonek alpejski.

Wygląda to trochę tak, jak przy podchodzeniu na Ciemniak, czy też na Babią Górę - uciekający szczyt :) Wkrótce oznajmiam jednak radosną nowinę "To juuuż!" :)

Na Małołączniaku nie jesteśmy same. Jakiś palący turysta obiecuje nie rzucić peta byle gdzie... Nie wspominając już o tym, że palić na terenie TPNu nie wolno :)

Na chwilę ściągam pelerynę - mokro, ale lepiej ;) Pierwszy raz tego dnia wyjmuję też z plecaka dzielnego Canonika. Jest suchy :)






Parę pamiątkowych zdjęć i aparat ląduje znowu w suchym plecaku. Bo w sumie to czemu tu robić zdjęcia... ;)


Po chwilce zadumy nad pięknem widoków z Małołączniaka... O tam, Krywań! O, tam, Świnica! Możemy iść na podbój kolejnego dwutysięcznika - Kopy Kondrackiej! I na grani nie spotyka nas nic strasznego, wbrew wcześniejszym ostrzeżeniom - nic nie próbuje nas zwiać do Doliny Cichej, rzęsy nie zamarzają, a śnieg... Najwidoczniej się zmył :)




O taki tam okresowy stawek w okolicach Małołąckiej Przełęczy :)


Taka fajna ta grań schodząca do przełęczy! Pamiętam ją tylko z zimy i bardzo żałuję, że teraz widzę tylko trawsko i kamienie pod nogami.

Na Przełęczy znajdujemy znalezisko pod postacią klapka i z nowym pasażerem w worze kroczymy dalej.

Kopa poraża widokami. Na tyle, że znowu z wrażenia nie zrobiłam im zdjęcia :) Jakiś turysta wyłania się ze szlaku z Goryczkowych Czub, który mi się maarzy :)


W zejściu na Kondracką Przełęcz rodzi się kolejny pomysł. Andżelika dorzuca, że w sumie to mogłybyśmy skoczyć na Giewont... Gówno zobaczymy, ale nie będzie kolejki! Zaakceptowane :)

W międzyczasie jednak zmagamy się ze stadem "bażantów" i "toalet publicznych" w kosówce.



I przełęcz. Myślimy nad zejściem Głazistym Żlebem do Doliny Małej Łąki i nad dokończeniem naszego dzieła... W międzyczasie jednak zebrały nam się dość ciężkie wory, a perspektywa ciasta i gorącej herbatki w schronisku na Hali Kondratowej tak kuusi... :)

Ale najpierw musimy jeszcze odwiedzić Śpiącego Rycerza. Dookoła nas mleczna nicość... Szlakowskaz na Przełęczy Kondrackiej jak zawsze kłamie... No, chyba, że uwzględnia się kolejkę albo jest dość wolnym :)


W pewnym miejscu podczas podejścia wydaje nam się, że coś się zbiera, żeby się rozjaśniało... Nawet nie zauważyłyśmy, że od jakiegoś czasu nie pada! To byłoby świetne podsumowanie naszej deszczowej wycieczki - prześwity na Giewoncie :> Idziemy do góry.

Na rozejściu szlaku kierunkowego Justyna stwierdza, że nie chce jej się zdobywać ponownie Giewontu i to do tego w takich znakomitych warunkach. Idziemy więc z Andżeliką same.

Pierwszy raz na Giewoncie byłam rok temu, na wolontariacie. I rok później, moje wrażenie jeszcze bardziej się pogłębia, wchodząc tam przy mokrej skale - nigdzie nie widziałam tak bezsensownie zamocowanych łańcuchów ;) Fakt faktem, dla ludzi, którzy widzą Tatry pierwszy raz w życiu jakaś część może się okazać pomocna. Ale kto by się schylał po łańcuch, kiedy zaraz obok niego może przejść sobie wygodną ścieżką? Może jakiś lód, może jeszcze coś innego... Dopóki nie zobaczę tego na własnej skórze, nie zrozumiem ;)

Omijając raczej łańcuchy wdrapujemy się na szczyt. Krzyż widać! To nie może być tak źle z widocznością :) Robię jakiemuś Panu zdjęcie, a Pan w zamian robi zdjęcie mi... Może włażenie na Giewont końcem czerwca wejdzie do mojej corocznej tradycji? :P






Lufa po północnej stronie.

Na szczycie nudno. Ale uwaga - po chwili jesteśmy na nim same. Zdarza mi się to już drugi raz i to w lecie :)

Chmury niestety nie rozstępują się magicznie, ukazując nam piękne widoki... Znowu wyobraźnia musi działać. Schodzimy w dół.

Na rozejściu czeka na nas zmarznięta Justyna. Lato latem - jest zimno.

Spędzamy trochę czasu na Wyżniej Przełęczy Kondrackiej, Andżelika walcząc ze swoim telefonem, a ja fotografując kwiatuszki. Je przynajmniej dzisiaj widać :)





Żebym jeszcze była taka mądra i wiedziała, co to za roślinność... :P

W międzyczasie stwierdzamy, że dzisiaj wysprzątamy jeszcze Dolinę Kondratową. Z Przełęczy Kondrackiej do Doliny Małego Szerokiego schodziłam tylko zimą. I teraz nie pooglądam sobie Piekła, a o Długim Giewoncie mogę zapomnieć... Niestety :(




Tylko ścieżka i zielska...



Mgła zrobiła się jakaś gęsta - w sumie to zauważamy to docierając do Schroniska na Hali Kondratowej :) Wizja ciastka na talerzu gna mnie do środka, ale jeszcze tylko parę foteczek... :)


W środku zażeramy się pysznym piernikiem. Jest to w sumie chyba jedyne tatrzańskie schronisko, w którym nie serwuje się szarlotki. I dobrze - wszystko nie może być na jedno kopyto :) A piernik dobryyy! :) Polecam :)

W międzyczasie przysłuchujemy się mrożącym krew w żyłach opowieściom turystów spotkanych na Wyżniej Kondrackiej Przełęczy, którzy akurat też stołują się w schronisku. Z jednej strony to śmieszne, a z drugiej strony fajnie to tak wszystko postrzegać :) Widać, że wyjście na Giewont jest dla nich najprawdziwszą przygodą, wycieczką w nieznane ;)


Wychodzę przed dziewczynami ze schroniska, żeby poprawić trochę moją sesję zdjęciową schroniska na Kondratowej. Jakiś czas temu zdałam sobie sprawę, że nie mam żadnego porządnego zdjęcia tego schroniska będąc tam po raz trzeci :P
A przy okazji jak widać - nieco się przejaśnia. Widzimy nawet kawałek Długiego Giewontu!













I jak wydaje się, że już ma się ku lepszemu, po wejściu w las ogrania nas jeszcze gęstsze mleko. Pozostaje w milczeniu zbierać śmieci :) Przynajmniej nie pada.


Przemykamy przez Kalatówki, docierając do Kuźnic. Tam zrzucamy wory w dyrekcji TPNu. Czeka nas jeszcze spacerek do centrum Zakopanego. I tam dłuuugie oczekiwanie na busa...

A w Storczyku czeka nas już zadanie na jutro. Kościeliska! :)

c.d.n... ;)

4 komentarze:

  1. Za to nie zdeptały Was tłumy! Szkoda że pogodne weekendy szlaki nie są tak puste... śliczne zdjęcia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To fakt, na szlakach było baardzo spokojnie, od Pzysłopu do Małołączniaka ani pół człowieka :)
      Dziękuję! :)

      Usuń
  2. Fajne zdjęcia i opis...schodziłam przez Kobylarz i to "szybciutko", po totalnym załamaniu pogody.Na CZERWONE WIERCHY zawsze się powraca, niezależnie od wspomnień klimatycznych :)
    pozdro

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie :) Tym bardziej za parę tygodni chętnie się tam pójdzie znowu, kiedy to zdążą się już porządnie zaczerwienić ;)

      Pozdrawiam :)

      Usuń